[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeważyła zupełnie bierna rezygnacja.Brooks zdawał sobie z tego sprawę.Nie pojmował, co spowodowało taką martwotę uczuć, to nienaturalne uspokojenie podnieconych umysłów.Czyżby to był punkt szczytowy? Granica, poza którą chore umysły chorych ludzi przestają w ogóle działać i następuje zamieranie procesów życiowych? A może to już ostateczna apatia? Intelekt podpowiadał mu, że to prawda, że tak musi być.Lecz przez cały czas jakaś ukryta intuicja, jakieś przebłyski jasnowidzenia zmuszały go do czujności.Niewyraźnie uświadamiał sobie, że coś jest nie tak.Lecz mózg miał zbyt znużony, aby taką myśl rozwinąć.Jakiekolwiek były to nastroje, na pewno nie wynikały z apatii.Przez krótką chwilę gwałtowna fala gniewu przebiegała po okręcie jak błyskawica, pozostawiając oburzenie na fakt, który ją wywołał.Że istniały powody do gniewu, wiedział nawet Vallery, lecz nikomu nie pobłażał.Wszystko stało się bardzo zwyczajnie.Podczas zwykłej wieczornej kontroli okazało się, że światła sygnalizacji bojowej na dolnej rei nie działają.Zrazu przypuszczano, że przyczyną tego jest lód.Dolna reja - w tej chwili pokryta oślepiającą warstwą śniegu i lodu - wznosiła się sześćdziesiąt stóp nad pokładem i osiemdziesiąt nad powierzchnią morza.Światła sygnalizacyjne zwisały z jej końców.Reperuje się je siedząc nadzwyczaj niewygodnie, okrakiem na rei, gdyż tam jest przymocowana stalowa antena radiowa.Można również pracować siedząc na stołku bosmańskim zawieszonym na rei, jednak przygotowania do tego zawsze nastręczały wiele trudności.Tej nocy praca musiała być wykonana w błyskawicznym tempie, aby nie przerwać łączności radiowej.Przed przystąpieniem do pracy należało wyjąć bezpiecznik wyłączający napięcie trzech tysięcy woltów, który do zakończenia reperacji musiał się znajdować u oficera wachtowego.Ta precyzyjna, delikatna praca musiała być wykonana na oślizłej, gładkiej jak szkło rei, przy temperaturze poniżej dwudziestu stopni mrozu.Robota trudna, naprawdę niebezpieczna, gdyż przechyły „Ulissesa" regularnie osiągały trzydzieści stopni.Marshall nie chciał wyznaczyć do niej służbowego torpedysty, tym bardziej że był to marynarz w średnim wieku, grubawy rezerwista, który już dawno miał poza sobą szczyty formy sportowej.Spytał o ochotników.Zgłosił się Ralston.Praca trwała pół godziny.Dwadzieścia minut zajęło wdrapywanie się na maszt, przepełznięcie na koniec rei i umocowanie stołka bosmańskiego, właściwa reperacja pochłonęła resztę.Ze dwie setki zmęczonych marynarzy, wykradając sobie minuty snu, wyszło na pokład i nie bacząc na wicher, z podziwem obserwowało Ralstona.Na ciemniejącym niebie marynarz zataczał szerokie łuki, a wiatr szarpał jego wachtowy płaszcz i kapiszon.Dwukrotnie wicher i fale rzuciły go wraz ze statkiem tak, że zawisł równolegle do rei.Musiał obydwiema rękami chwycić za reję, aby nie zwalić się w dół.Za drugim razem wydało się, że uderzył twarzą o antenę, gdyż na parę chwil opuścił głowę jak zamroczony.Wtedy właśnie zgubił rękawice.Widocznie położył je na kolanie, gdy wykonywał jakąś wymagającą precyzji czynność.Spadły i zniknęły za burtą.Parę minut potem Vallery i Turner oglądali uszkodzoną w Scapa Flow motorówkę.Nagle niski i barczysty marynarz wybiegł z opancerzonych drzwi i szybko podążył w ich stronę.Na widok dowódcy i komandora zatrzymał się gwałtownie.Oficerowie rozpoznali profosa Hastingsa.- Co się stało, Hastings? - spytał krótko Vallery.Zawsze z trudem ukrywał swoją niechęć do profosa - niechęć do jego szorstkości, do niepotrzebnej bezwzględności.- Kłopoty na mostku, panie kapitanie - jednym tchem odkrzyknął Hastings.Vallery mógłby przysiąc, że zauważył błysk zadowolenia w jego oczach.- Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ledwie co mogłem usłyszeć przez ten wiatr.Myślę, że.lepiej, gdyby pan.tam poszedł.Na mostku było tylko trzech ludzi: Etherton - oficer artylerzysta - zakłopotany, zmartwiony ściskał w ręku słuchawkę telefoniczną; Ralston stał z bezwładnie opuszczonymi rękami o dłoniach skrwawionych, obdartych ze skóry, z twarzą upiora, gdyż odmrożony podbródek zbielał, a czoło pokrywały zmarznięte skrzepy krwi; podporucznik Carslake leżał w kącie, jęcząc jak w agonii; przewracając oczyma, bezmyślnie obmacywał potłuczone wargi, krwawiące dziury po wybitych zębach.- Na Boga! - wykrzyknął Vallery.Zatrzymał się, opierając dłonie o drzwi.Próbował pojąć, co znaczy ten widok.Zaciskając wargi, zwrócił się do oficera artylerzysty.- Co się tu dzieje, u diabła? - spytał szorstko.- Cóż to jest? Czy Carslake.- Pobił go Ralston - wtrącił Etherton.- Nie bądźże durniem - warknął Turner.- Właśnie! - Vallery zniecierpliwił się.- Widzimy to! Za co?- Goniec radiotelegrafista przyszedł po bezpiecznik.Carslake oddał go dziesięć minut temu.zdaje się.- Zdaje ci się! Etherton, pan był na mostku.Dlaczego pozwolił pan oddać? Wie pan dobrze.- kapitan urwał w pół zdania, przypominając sobie, że słucha go Ralston i profos.Etherton bąknął coś pod nosem.Sztorm zagłuszał jego słowa.Vallery podszedł do niego.- Co pan mówi?- Byłem wtedy na dole.- Etherton patrzył w ziemię.- Zszedłem na chwilę, tylko na chwilę.- Aha! Zszedł pan na dół! - powtórzył Vallery opanowanym, spokojnym i równym głosem; jego spojrzenie nie wróżyło Ethertonowi nic dobrego.Zwrócił się do Turnera: - Czy ciężko pobity, komandorze?- Wyliże się - odparł krótko Turner.Postawił Carslake'a na nogi, chociaż ten jęczał i zasłaniał dłonią usta.Wydało się, że kapitan dopiero teraz dostrzegł Ralstona.Patrzył na niego przez parę sekund - to cała wieczność na smaganym przez sztorm mostku.Wypowiedział jedną wielce mówiącą sylabę.Za tym słowem kryła się praktyka trzydziestu lat dowodzenia.- Więc?Zmarznięta twarz Ralstona była bez wyrazu.Nie spuszczał wzroku z Carslake'a.- Tak, panie kapitanie.Zrobiłem to.Pobiłem podstępnego, zbójeckiego sukinsyna!- Ralston! - jak biczem ciął profos.Ralston zgarbił się.Z wysiłkiem oderwał wzrok od Carslake'a i spojrzał na Vallery'ego.- Przepraszam.Zapomniałem.On ma dystynkcje oficerskie.Tylko szeregowcy są sukinsynami.Vallery aż się ugiął, słysząc tyle goryczy.- Ale on.- Rozetrzyj sobie podbródek - wtrącił ostro Turner.- Jest odmrożony.Powoli, mechanicznie Ralston wykonał rozkaz.Rozcierał wierzchem dłoni.Vallery cofnął się, widząc poranioną dłoń, z której skóra zwisała płatami - potworny skutek złażenia z masztu bez rękawic.- Chciał mnie zamordować.Z rozmysłem - mówił z wysiłkiem Ralston.- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? - głos Vallery'ego był lodowaty jak wicher wiejący nad Langenes.Kapitan poczuł pierwsze delikatne dreszcze przerażenia.- Chciał mnie zamordować - bezdźwięcznie powtórzył Ralston.- Wkręcił bezpiecznik na pięć minut przed moim zejściem z rei.Radiostacja zaczęła pracować w momencie, gdy przedostałem się na maszt.- Ralston, to niemożliwe.Jak śmiesz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl