[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jedno z dzieci rzuciło w nich plastiko-wym kubkiem.- Jesteście parą beznadziejnych nieudaczników! - krzyknęło.- Jak można być tak niegrzecznym - obruszył się May.- Wiesz, to wszystko jest dla nich koszmarem - powiedział Bryant.335 - Nawet nie wiedzą, czy doczekają ranka.- Odwrócił się do jednego z poli-cjantów stojących na ganku.- Widzieliście tu kogoś? W ogóle coś podejrzanego?- Jeszcze nic, proszę pana.- Może widok policjantów ich odstraszy.- Potarł w zamyśleniu podbródek.- Z drugiej strony, ci zabójcy są bardziej lojalni i sumienni od tych, którzy ichzatrudnili.Będą chcieli wypełnić instrukcje co do joty.To dla nich jedyny spo-sób, żeby ocalić życie.- Mam wrażenie, że znowu wiesz więcej, niż mówisz - poskarżył się May.- John, poczytałem sobie trochę książek Maggie Armitage na temat kultóww Indiach.Ci ludzie mogą wprawić się w stan podwyższonej świadomości.Niema sensu, żebyś jeszcze bardziej moknął.Dlaczego nie obejmiesz dowodzeniawewnątrz domu? Ja mogę się zająć terenem wokół.- Myślę, że to lepsze niż pozostawienie cię tam, żebyś się z nimi kłócił -westchnął May.- Uważaj na siebie.Deszcz zacinał coraz mocniej, a krople przedzierały się przez gałęzie na po-szycie, trzeszcząc, jakby las się palił.Land siedział w wozie patrolowym, roz-mawiając przez radiotelefon.Wokół w parach stali niepocieszeni, przemoczenipolicjanci, którzy nie wiedzieli nawet, gdzie mają patrzeć.Zapowiada się długa noc, pomyślał Bryant.Wewnątrz domu sytuacja też nie przedstawiała się najlepiej.Mayowi sporykłopot sprawiało utrzymanie rodziny w jednym pokoju.Dzieci miały zwyczajwymykania się, ilekroć tylko się odwrócił, nastrój mężczyzn przemienił się zestrachu w grubiaństwo, a kobiety zawzięcie się ze sobą kłóciły.- Muszę skorzystać z łazienki - oświadczyła Berta Whitstable, wstając z fo-tela i idąc do drzwi wśród brzęku biżuterii.- Naprawdę w głowie mi się niemieści, że jesteśmy więzniami w swojej własnej posiadłości.PRYWATNEJposiadłości.Kiedy doszła do schodów, zawahała się.Kilka świec na podeście zgasło ipierwsze piętro pogrążyło się w mroku.Wchodząc, wsłuchiwała się w dzwiękidobiegające z góry.Policjant zamknął za nią drzwi salonu i już nie słyszałaodgłosów rodzinnej kłótni.Gdzieś na górze deszcz bębnił o świetlik.Co za ulga znalezć się chociaż nachwilę z dala od krewnych.Zdążyła już zapomnieć, jak przerażająco samolubnibyli, kiedy zbierali się razem.Zastanawiała się, gdzie jest Charles.Jego miejsce336 było przy rodzinie.Obiecał, że przyjedzie.Dlaczego go tu jeszcze nie ma?Na szczycie schodów pochyliła się do przodu i wpatrzyła w ciemny kory-tarz.Aazienka była po prawej stronie, przy jego końcu.Tylko jedna świecajeszcze się paliła.Nic dziwnego - panował tu przeciąg.Poczuła kilka kropeldeszczu na karku.Jakiś kretyn zostawił świetlik otwarty.Szła korytarzem, amokre powietrze wiało na jej ramiona.Dotarła do łazienki i zobaczyła, że drzwi są uchylone.Zwiece na umywalcezgasły, ale obok nich leżało pudełko zapałek.Już po nie sięgała, kiedy poczuładotyk czyjejś zimnej ręki.Stała twarzą w twarz z mężczyzną o szeroko otwar-tych oczach, który zatkał jej usta ręką i przyciągnął do siebie, jednocześniezatrzaskując drzwi.- Nie pójdą ulicą, bo zobaczyli wozy policyjne - powiedział posterunkowyBimsley.- Gdybym miał kogoś zabić, wspiąłbym się na drzewo w lesie i strze-lił do niego przez okno.Najlepiej z łuku, żeby nie robić hałasu.- To nie wchodzi w rachubę - odrzekł Bryant.- Ci ludzie mają wyznaczonekonkretne cele ataku.Nie zobaczą ich, nie wchodząc do środka.Stali przy pojemnikach na śmieci na końcu ogrodu, świecąc latarkami wkierunku lasu.Deszcz przecinał ich promienie niczym błyszczące staloweigiełki.Bryant spojrzał na zegarek.Druga czterdzieści pięć.W butach miałpełno lodowatej wody.- Od jak dawna służy pan w policji, panie Bryant? - zapytał młody poste-runkowy.- Dłużej niż wy macie lat - odrzekł policjant z nieskrywaną dumą.- Musicie być najstarszym zespołem w policji.- Ukrywamy przed innymi nasz prawdziwy wiek.- Założę się, że przez ten czas pracowaliście nad wieloma naprawdę cieka-wymi sprawami.Policjant spojrzał mu w oczy.- Była jedna sprawa z kufrem, którego za nic bym nie oddał.- Gdyby pan był mordercą, jak dostałby się pan do domu?- Ja? - Zamyślił się na chwilę.- Po pierwsze, poczekałbym do momentu, ażpoczątkowa aktywność ustanie, powiedzmy do teraz.To niebezpieczna godzi-na.Wszyscy są zmęczeni i zaczynają czuć się trochę bezpieczniej.Przestają337 być czujni.Niektórzy z nich pewnie wyszli z pokoju, bo nie chcieli, żeby jakiśdurny policjant dyktował im, co mają robić.Ochrona jest teraz nieco rozluz-niona [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl