[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rita z radością rzucałasię podczas posiłków w błyskotliwą i pełną flirtów rozmowę z oboma młodzieńcami, zwłaszczagdy ciotka Leokadia, przełknąwszy zaledwie kilka kęsów, biegła w stronę zastawionego palmamifoyer, skąd dochodził zapach cygar i szelest tasowanych kart.Rita - dziewczę płoche i niestałe wzainteresowaniach - bardzo często z beztroskim uśmiechem przerywała rozmowę z braćmi,którzy jeden po drugim czerwienili się jak uczniacy, porzucała ich w pół słowa i biegła doswojego pokoju, aby tam przebrać się w ciepłe majtki, grube pończochy, wąskie narciarskiespodnie oraz dwa zakopiańskie swetry; czapki nigdy nie nosiła, gdyż wełna gryzła ją i drapała wgłowę.A potem pędziła z nartami na stok i zjeżdżała w szalonym tempie w dół, z rozwianymczarnymi włosami, pozostawiając za sobą i braci Krzemickich, i kilku innych gimnazjalistów czystudentów, którzy na darmo starali się dorównać wysportowanej pannie.Było to prawieniewykonalne - dogonić dziewczynę, która na nartach jezdziła od piątego roku życia i każdewakacje zimowe spędzała w Karpatach.Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że Rita Popielska rzuca się w wir wiatru i śniegutylko z atawistycznej, młodzieńczej potrzeby wyładowania energii.Czyniła to z zupełnie innegopowodu.Uznała bowiem, skądinąd bardzo słusznie, że im szybciej mija dzień, im bardziejzmęczona zanurza się wieczorami w chłodną, pachnącą pościel, tym szybciej upłynie jej cały dwutygodniowy pobyt w Worochcie i tym rychlej powróci do Lwowa.A tam chciała już być zawszelką cenę.Bo tam ktoś na nią czekał.Tajemniczy mężczyzna, który przez konduktora podałjej w pociąguliścik, kiedy nocą, otulona grubym pikowanym szlafrokiem, wracała z ustępu dosleepingu, dzielonego z chrapiącą ciotką.Konduktor uchylił wtedy czapki, wręczył jej pachnącąmęskimi perfumami kopertę i powiedział, iż na dworcu we Lwowie pewien zamaskowanymłodzieniec prosił go o tę przysługę, którą właśnie spełnia.Rita dlatego między innymi uwalniała się od towarzystwa różnych adoratorów, bo chciałabyć sama.Pragnęła stanąć pomiędzy starymi świerkami i bukami i po raz setny przeczytać ówlist, po którym czuła przyjemny mętlik w głowie.Niepokojąca Panno Rito!Zanim Pani nie ujrzałem w pewnym zakazanym miejscu na Zamarstynowie, wtowarzystwie jakiejś panny oraz cyrkowych atletów, byłem zupełnie innym człowiekiem -znudzonym i cynicznym bon vivantem, który wszystko już przeżył i wszystko widział.Człowiekiem,który poznał i zło, i dobro w najczystszej postaci.Aby Pani udowodnić, że nie są to czcze słowa,dodam tylko, że byłem poszukiwany przez policje trzech krajów, siedziałem w więzieniu idoszedłem do ogromnego majątku.Dla przeciwwagi dodam, że jestem wysoko wykształcony imam lat dwadzieścia siedem.W tej chwili nie muszę już pracować na mój byt, nie muszę robićniczego.W moje życie wkradła się potężna i obezwładniająca nuda.Aż do tego styczniowegodnia, kiedy Panią ujrzałem.Jeśli wcześniej poznałem zło i dobro w postaci czystej, to teraz wPani osobie zobaczyłem najwyższe piękno.Słaby mężczyzna napisałby: -  Nie mogę spać anijeść, marzę o jednym Pani spojrzeniu, o jednym uśmiechu Pani cudownych ust.Ja tak nienapiszę, ja jestem mocnym mężczyzną, typem zdobywcy, który cały świat może rzucić Pani dostóp, i dlatego powiem coś śmiałego i zuchwałego: marzę o Pani całej.Pani obecność w tejspelunce na Zamarstynowie świadczy, że jest Pani również osobą zdecydowaną i drwi sobie ztego, co społeczeństwo uważa za przyzwoite.Rito! Jeśli tylko zdobędzie się Pani na tak śmiałykrok i zgodzi się otrzymać ode mnie następny list (do którego dołączę moje zdjęcie), to niechżePani zechce którejś niedzieli w samo południe stanąć pod zegarem kawiarni  Wiedeńskiej naHetmańskiej.Co niedziela w samo południe będę stał w pobliżu i patrzył na przechodzącychtamtędy ludzi.Wiem, że którejś niedzieli i Ty będziesz między nimi. Lwów, środa 17 lutego 1937 roku, godzina szósta po południuPopielski od dłuższego czasu był stałym gościem kawiarni  Szkockiej na rogu ulicAozińskiego i Fredry i zdołał już przyzwyczaić personel do swoich dziwactw.Niczego nigdy niezamawiał poza niezliczonymi szklankami gorzkiej mocnej herbaty, gdyż - jak oznajmiłpierwszego dnia - przechodzi właśnie okres diety, która ma oczyścić organizm ze zbędnychtrucizn.Nie dodawał już, że te trucizny są głównie alkoholowego pochodzenia, bo i po co miałsię zbytnio spoufalać z kelnerami i kelnerkami, którzy w tym lokalu i tak wykazywali sporądezynwolturę wobec gości.Z każdym dniem głodówki czuł, jak jego waga spada, a irytacja nacały świat rośnie: na Hannę, której poranne śpiewanie godzinek coraz częściej wybudzało go zdopierorozpoczętego snu, na swoich kolegów z urzędu policyjno - śledczego, którzy zbytopieszale szukali ludzi o uderzającej brzydocie, i na matematyków, bywalców  Szkockiej ,którzy traktowali go z góry i nieco ironicznie.Zdążył już poznać większość z nich i zorientować się w problemach, które ich zajmowały.Jednakże jego wiedza matematyczna, zdobywana onegdaj w Wiedniu u znakomitegoWielkopolanina, Franciszka Mertensa, i u posępnego Wilhelma Wirtingera, była już mocnozwietrzała, więc wybuchy entuzjazmu lwowskich matematyków nad jakimiś zagadnieniami,które nosiły osobliwe, a czasami i poetyckie nazwy, wydawały mu się szczenięcą ekscytacją.Kiedy profesor Stefan Banach unosił ręce - a nierzadko w każdej z nich jednocześnie dymiłpapieros - i zachwycał się nowym przyczynkiem do  kanapki Steinhausa ,  gry Mazura lub trójnogu i kostki Hilberta , Popielski miał wrażenie, że przeniósł się w swoje lata gimnazjalne,gdy z kuzynką Leokadią grał w szachy i różne posunięcia określali nazwiskami bohaterówczytanych właśnie książek, w wyniku czego zrodził się  mat Winnetou i  gambit Kmicica.Kiedy Stanisław Ulam, skacząc jedną nogą po krześle, a drugą po podłodze, wywodził o zagęszczaniu osobliwości albo o  przestrzeniach niby - gęstych , Hugo Dionizy Steinhaus iStefan Kaczmarz rozlewali kawę, a niekiedy i wódkę, i każdy na swój sposób krytykował jakąśnajnowszą pracę francuską o szeregach ortogonalnych, a Stanisław Mazur epatował liniowymimetodami summacji, komisarz - może pod wpływem skręcającego go głodu - popadał w corazwiększą mizantropie i w głęboki kompleks swoich niewykorzystanych szans.Przypominał sobie szczęśliwe lata wiedeńskie i kochaną niegdyś matematykę, którą porzucił dla filologii zpowodów zdrowotnych - wykłady i seminaria filologiczne na Uniwersytecie Wiedeńskimodbywały się zwykle wieczorami, wobec czego mógł unikać słonecznego światła.Nie zdążyłzatem poznać skomplikowanych zagadnień, o których dyskutowali.Przychodził do  Szkockiejw porze obiadu, siedział w ponurym milczeniu, sam, w pierwszej sali, pod kotarą wejściaprowadzącego w głąb lokalu, i przypatrywał się bardzo uważnie wchodzącym.Wiedział, żemorderca zna doskonale z gazet jego aparycję i czekał, aż zobaczy na jakiejś twarzy przestrachna swój widok.Zdarzyło się tak tylko raz, lecz twarz wchodzącej osoby była niestety niebrzydkai na dodatek kobieca.Należała do pewnej prostytutki, która niegdyś wyśmiała dotkliwie jegomęską poalkoholową niemoc.Nudził się więc Popielski haniebnie.Gazet nie czytał, a szachównawet nie rozkładał, gdyż obawiał się, że jeszcze któryś z geniuszy matematycznych zechce znim zagrać i spotka go natychmiastowa i nieunikniona klęska [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl