[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Następnie postanawia pan mnie wysłuchać, odnotować moje celne uwagi, co pozwoli panu zabłysnąć podczas kolejnej narady z udziałem prezydenta.Będzie pana podziwiał.Ale jaki jest ostateczny cel operacji? Chce pan odzyskać zakładników żywych czy w trumnach?Komlosy puszcza w moim kierunku strugę dymu.– Nieuczciwe pytanie.Brzydkie.– Jest pan politykiem.– I to ma oznaczać, że ludzie mnie nie obchodzą?– Jeśli pana obchodzą.to załatwi mi pan spotkanie z prezydentem.Spodziewam się jakiegoś szyderstwa lub pustego śmiechu.Otrzymuję pełne zastanowienia spojrzenie.– I co wtedy?– I wtedy dokładnie powiem prezydentowi, co nie gra w jego Siłach Zbrojnych.– Podnoszę dłoń – Wiem, wiem dobrze, że sam jest Naczelnym Dowódcą tych sił.Wiem, że to człowiek, który przywrócił dużą literę słowu “patriotyzm”, rozbudował Siły Zbrojne w stopniu, o jakim nikt nawet nie marzył od trzydziestu lat.Ale prezydent jednocześnie myśli, że tyłki jego generałów i admirałów promienieją czystym słonecznym światłem.Może tak myśli.I jeśli rzeczywiście tak uważa, to mamy siedemdziesiąt procent szans, że zakładnicy zginą.Niech pan mi szczerze powie: czy prezydentowi pan to wszystko powie? Oczywiście, że nie.Ale ja powiem, ja mogę, ja nie mam już nic do stracenia.Jestem bardzo zły i chyba to po mnie widać.Nic mnie to nie obchodzi.Myślę o wszystkich przeżytych w wojsku latach.I całej tej głupocie, o jaką się ocierałem.Marnotrawstwo! Komlosy nadal mi się przygląda, a jednocześnie gra palcami po blacie biurka.– Pan mu rzeczywiście to powie?– Bez chwili wahania.Jestem żołnierzem.On jest moim najwyższym dowódcą.Moim obowiązkiem jest wszystko mu powiedzieć.Ściągnął mnie pan tu za dupę, jestem teraz od niego o parę metrów.Co ma pan do stracenia? Swoje wpływy.? Powiedział pan, że wtedy w Raleigh nawet po pijanemu mówiłem z sensem.I dlatego teraz tu jestem.Niech mi pan więc pozwoli porozmawiać z moim prezydentem.Komlosy spogląda w jakiś punkt na ścianie.Rozważa sprawę.Naprawdę ją rozważa! Powolutku, aby nie przerwać toku jego myśli, siadam z powrotem.Mimo krańcowego wyczerpania z tego człowieka emanuje siła i autorytet.Niedawno stuknęła mu pięćdziesiątka, ale wygląda dużo młodziej.Ma ruchliwą, niemalże chłopięcą twarz, mizerne blond włosy.Tacy jak on rodzą się z większymi zasobami energii niż inni.Dzieci sukcesu.Zawsze są pierwsi w szkole i na uczelniach.I zawsze odnoszą sukces w wybranej przez siebie karierze życiowej.Mamy generałów podobnych do niego.Tam, gdzie są, docierają własnym wysiłkiem i pracą.Nieważne, czy to jest wojsko, polityka czy biznes.Na szczęście ten, na przeciwko którego siedzę, umie słuchać, a czasami i myśleć.Mam jedną szansę na dziesięć, ale warto było spróbować.Znowu zapala papierosa.– Niech pan mi powie, pułkowniku, czy ten plan operacji jest niedobry z tych wszystkich powodów, jakie pan wówczas wymienił w Raleigh? – pyta.– I jeszcze paru innych.Wzdycha.– I mnie pan wszystkiego nie powie?– Nie ma sensu, chyba że panu chodzi o punkty na cenzurce, jaką panu wystawi prezydent.Znowu westchnienie.Jednakże tym razem towarzyszy mu skinięcie głową.– Dobrze, pułkowniku.Spróbuję.Być może prezydent będzie chciał porozmawiać przedtem z generałem Graniem.– Jeśli to zrobi, to nic z tego nie wyjdzie.– Zdaję sobie sprawę.– Komlosy wstaje i przeciąga się.– Niech pan tu czeka.Ale bez budowania zamków na lodzie.Gdy jest już przy drzwiach, odzywam się: – Teraz to bym się chętnie napił kawy.Kiwa głową i wychodzi.Wstaję i zaczynam myszkować.Wspaniały gabinet z fotelami obciągniętymi prawdziwą skórą.Stoją w rogu wokół stolika ze szklanym blatem.Obrazy na ścianie.Są takie okropne,że muszą dużo kosztować.Jest dużo oprawionych i pod szkłem fotografii z autografami i dedykacjami: Komlosy z głowami państw, Komlosy z członkami gabinetu.Jest nawet Komlosy z papieżem.Jestem pod wrażeniem! Komlosy to naprawdę ważny człowiek.Dwoje drzwi w ścianie.Otwieram jedne.Prowadzą do pokoiku z szafą i wojskowym łóżkiem.Koce są też wojskowe.Z kolei otwieram drugie drzwi.Łazienka wyłożona ceramicznymi płytkami.Wchodzę do łazienki i przemywam sobie twarz zimną wodą.Ręczniki są bielutkie, mięciutkie, z reprodukcją prezydenckiej pieczęci.Wracam do gabinetu i oglądam oprawioną w skórę fotografię.Uśmiechnięta ładna kobieta, po jednej stronie chłopiec, po drugiej młodsza od chłopca ładna dziewczynka.Człowiek dobrze sobie zorganizował życie.Wygląda, że udało mu się nawet z dziećmi.Otwierają się drzwi sekretariatu i wchodzi młoda kobieta z tacą.Ma uśmiech zapożyczony prosto od lalki Barbie.A może było odwrotnie.Stawia tacę na stoliku ze szklanym blatem.Podchodzę i siadam.Kobieta pochyla się nade mną i nalewa kawę z dzbanuszka opatrzonego prezydencką pieczęcią.Ma wspaniały biust.– Śmietanka? Cukier?– Nie, dziękuję.Pijam taką czarną jak ja, proszę pani.Kobieta śmieje się nieco zdetonowana.Ja uśmiecham się do niej.– Ludzie wyrabiają tu duże nadgodziny? – pytam.– O, tak.Biedny pan Komlosy prawie nie bywa w domu, od kiedy powstała ta sytuacja w San Carlo.– Widziałem pryczę.– Wskazuję palcem na fotografię na biurku.– Żona musi bardzo się martwić.– Rodziny przeważnie rozumieją.– Wzrusza ramionami.Co do tego nie ma wątpliwości.Muszą.Jednakże zwróciłem uwagę, że kobieta mocno zaakcentowała słowo “przeważnie”.– Tak, tak, wszyscy muszą teraz pocierpieć.I wszyscy mają polowe łóżka?Kobieta zaprzecza ruchem głowy i wycofuje się w stronę drzwi.Chyba się troszkę zaczerwieniła.Nawet na pewno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl