[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stary spoglądał nań z przerażeniem, żegnał się, ale nie śmiał się odezwać, bo Hanka miała twarz srogą,zaciętą, nierozpoznaną, jak ta noc, co już szła przyczajona wskroś wichrów, śniegów, tumanów -wskróś świata. Zdawała się nic nie widzieć, i na nic nie baczyć, siedziała zatopiona w mrocznych myśleniach, a wciąż ojednym: o Antkowym przeniewierstwie; tuman się w niej kłębił, pełen okrwawionych wzdychów, jako toJezusowe ciało na krzyżu, pełen zakrzepłych w lód, a palących łez, pełen żywych, a zapiekłych wboleści głosów.- Wstydu nie ma, Boga się nie boi, toć jakby z rodzoną matką się sprzągł! Jezus! Jezus!Zgroza ją poderwała kieby huragan, strach nią zatrząsł, a potem zawrzała gniewem tak dzikim imściwym, jak ten bór, co się był przygiął naraz i rzucił rozsrożony na wichurę.- Chodzmy prędzej, chodzmy! - wołała zarzucając brzemię i przygięta pod ciężarem weszła na drogęnie oglądając się za starym, poganiała ją niezmożona, zawzięta złość.- Zapłacę ci za wszystko, zapłacę! - skowyczała dziko, kiej te topole nagie, rozkrzyczane, zmagającesię z wichurą.- Dosyć już tego, a to i kamień już by się rozpękł, gdyby go robak taki przewiercał! Antekchce, to niech przepada, niech w karczmie przesiaduje, ale swojej krzywdy nie daruję, nie, zapłacę jejza wszystko! Zgniję za to w kreminale, to zgniję, ale już by sprawiedliwości na świecie nie było, żebytaka spokojnie chodziła po świętej ziemi.- przemyśliwała srogo, ale z wolna przygasały w niej złościei bladły, kiej te kwiaty na mrozie, bo sił zaczynało brakować, ciężar ją przygniatał, sęki wpijały się wplecy i chociaż przez zapaskę i kaftan, a wgniatały się w żywe mięso, ramiona ją strasznie bolały, a zaśten węzeł płachty, zakręcony w kij, wrzynał się w gardziel i dusił, szła coraz wolniej i ciężej.Droga była kopna, zawalona zaspami i otwarta na przestrzał la wiatrów, że topole z obu stron ledwiebyły widne w kurzawie, stały chwiejnym, nieskończonym szeregiem, szumiały rozpacznie targając siękiej te ptaki poplątane we wnykach, bijące na oślep skrzydłami, rozkrzyczane.Wicher jakby już traciłna mocy, przycichał górą, ale natomiast coraz wścieklej tarzał się na polach, z obu stron drogi, narówniach, w poszarzałych i mętnych dalach kotłowała wciąż zawieja, tysiące wirów zawodziło diabelskitan, tysiące kłębów zrywało się z ziemi, toczyło, narastało, kieby te wielgachne białe wrzecionafurkoczące, tysiące kup ogromnych, stogów powichrzonych, grobel szło po polach, ruchało się, kłębiło,w oczach rosło, podnosiło w górę, sięgało, zda się, nieba, przysłaniało świat i pękało ze świstem iwrzawą.Jakby tym kotłem gotującym się, przepełnionym białym wrzątkiem, rozkipionym, okrytymosędzielizną i parami lodowymi, widziała się cała ziemia.A zewsząd wraz z noc szło tysiące głosów, podnosiły się z ziemi, syczały górą, grzmiały wszędzie,jakieś poświsty kieby batami siekły naokół, to grania nierozeznane drgały nad ziemią, to szumy borówhuczały niby ta organowa muzyka w czas Podniesienia, to jakieś krzyki, długie, żałosne, rozdzierałypowietrze, jakby krzyki ptaków zbłąkanych, jakieś skowyczące, straszne łkania, to chichoty, to te ostre,suche poświsty topoli kołyszących się w mętnych, białawych kurzawach, niby straszne majaki zpowyciąganymi ku niebu ramionami.Nic nie rozeznał i na krok jeden, że Hanka omackiem prawie się wlekła od topoli do topoli, odpoczywałaczęsto, z przerażeniem nasłuchując tych głosów.Pod jakąś topolą czerniał przyczajony zajączek, któren na jej widok rymnął w zawieję, że go porwałajakby w pazury, aż bek się rozległ bolesny w kurzawie.Patrzała za nim z politowaniem, bo już ruchaćsię nie mogła, przyginała się coraz niżej i ledwie nogi potrafiła wyciągać ze śniegu, tak ją przygniatałoto brzemię, iż zdawało się jej chwilami, jako dzwiga na sobie zimę, śniegi, wichry, cały świat zgoła i żezawsze tak szła śmiertelnie wyczerpana, ledwie żywa z utrudzenia, z okrwawioną, przesmutną duszą wsobie, i zawsze do końca świata tak wlec się będzie, zawsze.Strasznie się jej dłużyło, droga jakby niemiała końca, a ciężar tak przygniatał, iż coraz częściej przywierała pod drzewami i coraz dłużejsiedziała omroczona, na pół przytomna, chłodziła śniegiem rozpalona twarz, przecierała oczy, trzezwiłasię, jak mogła, a wciąż jakby zapadała na samo dno tej rozkrzyczanej, lutej rozwiei żywiołów.Jenopopłakiwała żałośnie, łzy same się lały tryskając z tych najgłębszych, utajonych smutków człowieczych,z samego dna serca rozdartego, z tego skrzybotu ginących bez ratunku, czasem zaś, ale rzadko, bozapominała o wszystkim, modliła się, szeptała pacierze jękliwym głosem, ćwierkała je w sobieporwanymi słowy kiej ten ptaszek marznący, któren tylko kiejś niekiej zatrzepie skrzydłem, a że jużmocy nijakiej nie ma, to przysiada, tuli się, piuka i wraz zapada w coraz głębszą senność !Drgała naraz porywając się z miejsca wystraszona, zdało się jej bowiem, iż słyszy jakieś płakania iprzyzywy dziecińskie, jakby to jej Pietruś wołał!I biegła znowu całą mocą, potykała się o zwały, plątała w zaspach, a szła gnana trwogą o dzieci, którawstała w niej z nagła i kieby biczem popędzała, że już nie czuła zmęczenia ni zimna. Z wiatrem dobiegło ją jakieś dzwonienie, brzęk orczyków i głosy ludzkie, ale tak rozpadłe, że choćprzystanęła nasłuchując, nie zebrała ni słowa, ktoś jednak jechał za nią i był coraz bliżej, aż sięwyłoniły z kurzawy łby końskie.- Ojcowe! - szepnęła dojrzawszy białą łysicę zrebicy i ruszyła nie czekając.Nie omyliła się, Boryna to powracał ze sądów z Witkiem i Jambrożym; jechali z wolna, gdyż przez zaspyledwie się było można przekopać, a nawet w gorszych miejscach musieli kanie przeprowadzać za uzdy;snadz byli niezgorzej napici, bo rajcowali z prześmiechami głośnymi, a Jambroży często podśpiewywałpo swojemu, nie bacząc na zamieć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl